niedziela, 16 września 2012

Amerykański chleb vlog odc 1

Otóż otóż proszę państwa postanowiłam nagrać pierwszego vloga. Przepraszam za drobne niedociągnięcia, jeśli popełnię kiedyś drugi odcinek będę się starała ich uniknąć. Enjoy.

poniedziałek, 10 września 2012

Co tam panie w Ameryce?

Jako że następna notka (z Bostonu) będzie głównie fotorelacją, a teraz mam trochę wolnego czasu, napiszę Wam co się działo u mnie w czasie ostatnich dni. Po pierwsze zapisałam się w końcu do Norwalk Community College, na Pronunciation Workshop (w ramach ESL-English Second Language courses). Od dawna planowałam się na coś takiego zapisać, także, mimo że test umieścił mnie ponad poziomem ESL, postanowiłam “cofnąć” się do tego kursu. Po pierwsze dlatego, że jeśli chodzi o wymowę, poziom studentów nie jest taki ważny, a po drugie ENG 101 do którego mnie przydzielono kosztuje ponad 1000$ i nie do końca spełnia moje oczekiwania. Za swój kurs zapłaciłam 399$, mam zajęcia 2 razy w tygodniu po 1h20min, jest to kurs niekredytowany (a raczej tzw bledned) ale dostanę za niego 3 kredyty do wizy. Wielu z Was pewnie niewiele to mówi, ale te informacje mogą się przydać przyszłym au pair.
Od ubiegłego tygodnia moje dzieciaczki chodzą do szkoły, co oznacza, że mam większość dnia dla siebie. Swoją „wolność” postanowiłam zacząć od upiększania mojego pokoju. Może wyda się to Wam niepotrzebne, skoro i tak za 10 miesięcy mnie tu nie będzie i większości z tych rzeczy nie wezmę do Polski, ale personalizacja miejsca w którym żyje jest dla mnie bardzo ważna. Także jestem gotowa wydać na to pieniądze, tak jak wydaje pieniądze na ginger ale i nutellę. Nigdy za bardzo nie lubiłam kupować tandetnych pamiątek z różnych miejsc, ale chciałam mieć jakiś ślad po tym roku, dlatego będąc w Bostonie zaczęłam kolekcję magnesów (zainspirowałam się tu autorką bloga „Z Gdyni blisko do San Fransico”). No a jak kolekcja magnesów to trzeba było kupić tablicę co by te magnesy przywiesić. Zawsze chciałam zrobić sobie wielki kolaż scapbookingowy także i on powoli się tworzy. Tutaj w okolicy jest taka apteka/drogeria CVS Pharmacy, gdzie można wywołać zdjęcia, jednak nie chcę przyklejać zdjęć ludzi których zostawiłam w Polsce, bo wtedy mogę zacząć tęsknić.
W sobotę lało jak z cebra. Nie zważając jednak na tę iście angielską pogodę wybrałam się do Ridgefield na festyn organizowany przez St.Mary’s church, czyli kościół do którego zwykle chodzę na niedzielną mszę. Myślałam, że festyn będzie mały, co najwyżej taka większa wyprzedaż garażowa. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że „mała wyprzedaż garażowa” zajmuje wielką salę gimnastyczną i drugie równie wielkie pomieszenie. Oprócz tego na polu (sic!) ustawione były namioty z ławkami i jedzeniem. Trzeba było kupić bilety po dolarze, żeby potem można było coś kupić na owych stoiskach. Kupiłam 23 książki za łączną kwotę 2,5 dolara (nie 25$, 2,5!), także nawet jeśli przewiezienie ich statkiem wyniesie mnie 100$ i zajmie pół roku to było warto. Kto naprawdę kocha książki ten mnie zrozumie. Co więcej, w Polsce bardzo ciężko jest dostać anglojęzyczne książki, a jeśli nawet to ceny nie są zachęcające. (Znam przynajmniej dwie osoby które w tym momencie baaardzo mi zazdroszczą, no w sumie jedną, Anko P, bo druga żyje w błogiej nieświadomości hen w tysiącletniej budowli.) Kupiwszy książki pojechałam do Starbukcsa spotkać się z nowopoznaną au pair, która mieszka blisko mnie, po czym wróciłyśmy znów na festyn, tym razem by zatopić się w otchłaniach biżuterii. Tak, wydałam 40 $, ale kupiłam rzeczy o wartości może 150$ lub większej. Od razu tu napiszę, że niektóre uprzywilejowane osoby mogą się spodziewać darów w postaci elementów tej biżuty. Aczkolwiek na owe suweniry muszą sobie zasłużyć długim a bolesnym czekaniem. Widzicie, opłacało się przyjaźnić z Beatą mimo iż było to zajęcie żmudne i niewdzięczne.
Po południu pojechałam z Pauliną do polskiego kościoła w Stamford do spowiedzi, trochę się stresowałyśmy, bo na stronie nie było napisane czy spowiedź aby na pewno jest po polsku, ale nasze obawy okazały się płonne. Tak też upłyną dzień i wieczór, który zakończył się babysittingiem, czyli wieczornym pilnowaniem dzieci, żeby to rodzice mogli pójść na randkę. Tak otóż to, na randkę. Doskonały pomysł, który zamierzam praktykować ze swoim przyszłym, acz nieznanym jeszcze małżonkiem.
Całą zaś niedzielę spędziłam z Natalią, która, ku mej rozpaczy, wylatuje do Polski już w środę. „Hangoutowałyśmy się” (;p) wszędzie gdzie popadło m.in. nad jeziorkiem i na festiwalu w Danbury, gdzie to miałam okazję dotknąć węża i pochodzić na szczudłach. Odwiedziłyśmy też „Dallar Shop”, gdzie odkryłam cudowne „teacher’s supplies”, czyli różne fajne rzeczy ułatwiające i uatrakcyjniające pracę nauczyciela, takie jak flashcards, nakrejki i różne takie..zrobię zdjęcie to zobaczycie, ale po prostu super. Kupiłam też dużo zabawek i słodyczy dla moich dzieciaczków w Polsce, także mogą się spodziewać wielkiej paczki na Święta. Ach któż nie chciał mieć „cioci w Ameryce”.

3majcie się ciepło, całusy i skrobnijcie coś w komentarzach lub na fejsie, od razu mi "lekcej" na sercu!


teacher's supplies




robiliśmy z dzieciaczkami babeczki


Zabawa Jengą


Piątkowy chillout, bo wyjątkowo zaczynałam później. Chłopczyk podarł gazetę na małe kawałeczki zanim zdążyłam ją dokładniej przeczytać.










Plantain- coś jak banan ale niesłodki, używany jak warzywo










Danbury










Po prawej dough czyli placek drożdżowy, a po lewej cosie tajsko rajskie których nazw zapomniałam zapisać 


Mini rajd czyli park w Danbury


Naprawdę, czułam się jak na corocznym jesiennym rajdzie ze szkoły


Gadżety Halloweenowe w Dollar Shop










Prezentacja szkoły tańca na rurze. Wymaga bardzo dużej sprawności fizycznej. Jest takowa w Warszawie, jakbyście się chcieli zapisać.;p