środa, 19 czerwca 2013

I'm coming home, I'm coming home, tell the world I'm coming...

Niewinna i niepewna niczym Daisy Miller tudzież Southern Belle ;p?

To zdjęcie zostało zrobione, kiedy ostatni raz widziałam się z rodzicami. Od tego czasu minęło 360 dni. Piszę tę krótką (to się okaże) notkę i słucham powyższej piosenki. Do końca pracy zostało niecałe 3 dni, ale akurat w tym tygodniu dzieci mają tylko połowę dnia w szkole. Dlatego mam na wszystko strasznie mało czasu. Czasu nie mam nawet na długie zdania.;p Chciałam jednak napisać jedną z ostatnich notek. Planowanie naszej wyprawy posuwa się naprzód, choć bardzo powoli. Oglądałam wczoraj stare vlogi, byłam strasznie podekscytowana na początku. W porównaniu, teraz jawię się sobie jako stary zblazowany cynik. Strasznie (sic!) się cieszę, że wracam do Polski i jak nie mogę zasnąć (zawsze), powtarzam sobie listę rzeczy które zjem jak przyjadę. Za wcześnie jeszcze na przemyślane opinie o Hameryce, może kiedyś znajdą swoje ujście na papierze lub ekranie. Nigdy nie byłam jakoś specjalnie zakochana w USA, teraz natomiast jestem na etapie rozczarowania moralną degrengoladą jaka mnie otacza. No, ale może mi przejdzie i po kilku miesiącach uda mi się sklecic w miarę sprawiedliwą opinię o Wuju Samie. Zresztą, czeka mnie 20 dniowa pogoń w poszukiwaniu Amerykańskiego Snu, to tez powinno przynieść jakieś przemyślenia. Także, nie żegnam się jeszcze z blogiem, śledźcie nas na stronie wyprawy na fejsie a na razie "off I go" przemierzać Hamerykę i do zobaczenia!

A po roku, czy wyglądam jak Cyniczny Zblazowany Starzec...?

Nigdy!:p

piątek, 14 czerwca 2013

Mount Fuji- kuchnia Hibachi, czyli kolacja pożegnalna z host rodziną.

Wczoraj rodzinka zabrała mnie na pożegnalną kolację. Wyjeżdżam dopiero za 10 dni, ale teraz mamy tak napięty grafik, że później nie dało się tego wcisnąć. Naprawdę się postarali, muszę przyznać, i choć jechaliśmy ponad godzinę w strugach deszczu wystrojeni jak na wesele, to było warto. Japońska kuchnia Hibachi polega na tym, z tego co mi powiedziano, że kucharz przygotowuje jedzenie przed tobą na specjalnym piecu (czy jakkolwiek się to nazywa). Nasz japoński kucharz był prześmieszny, śpiewał jakieś piosenki, żonglował jajkami i podpalał wulkan zrobiony z krążków cebuli. Jedzenie było bardzo smaczne i było go megadużo (oczywiście to, co zostało wzięliśmy do domu- zwyczaj, którego będzie mi brakować w Polsce). Chyba drugi raz przy hostach zamówiłam wino, bo bardzo polecali śliwkowe. I oczywiście japoński kelner głowił się przez 5 min nad moim europejskim dowodem (u nich najpierw jest miesiąc a potem dzień, więc chyba wg niego urodziłam się dnia 4, miesiąca 30). Musze przyznać, że kieliszeczek owego złotego trunku znacznie poprawił jakość mego angielskiego, także szprechałam swobodnie nawet z miłą parą siedzącą przy naszym stoliku (siedzi się przy 8 osobowych stołach a w środku jest ten blat) oraz uczyłam hostkę jak wymawia się "siokled a gwin" (czekolada i wino po walijsku). Na koniec, mimo, że moje urodziny były 2 miesiące temu, hości zamówili Japończyka w ogromnej głowie smoka, który iście "bydlęcym" głosem odśpiewał "Happy Birthday" i wręczono mi kawałek ananasa i świeczkę. A na deser host zaproponował, żebym zamówiła lody o smaku zielonej herbaty, które były przepyszne. Także ogólnie, zwyczajem mego życia, mimo że nie spodziewałam się niczego dobrego po owej eskapadzie, wyszła ona zaskakująco świetnie. Pod koniec dzieci były strasznie zmęczone, więc, znów w strugach deszczu, około północy, wróciliśmy do domu.


Siocled a Gwin :)





środa, 12 czerwca 2013

Niepewne nastroje przedwyjazdowe

13 dni do wyprawy a miesiąc do powrotu do Polski. Kilka dni temu miałam kryzys z którego teraz się wygrzebuję i zaczynam działać. Najwyższy czas, w końcu jest tyle do planowania i rezerwowania. Nie chcę zostać w Ameryce, absolutnie nie, ale, jak to mi się przytrafia co kilka lat, znów przychodzi czas przejścia i rozdroża, gdzie nic nie jest pewne. Życie au pair jest  mimo wszystko bardzo bezpieczne. Mam co jeść, mam gdzie mieszkać, mam stały dochód, do którego bardzo się przyzwyczaiłam...A po powrocie czeka mnie, zdawanie na studia i niepewność, czy dostanę się tam gdzie chcę, szukanie mieszkania, szukanie pracy, nauka. Nie mogę się tego wszystkiego doczekać, a jednocześnie mnie to przeraża. 

Jeśli chodzi o ogrom doświadczeń jakie ten mijający rok ze sobą przyniósł, to nie mogę ich ogarnąć, będąc jeszcze uwikłaną w ciąg wydarzeń. Myślę, że dopiero z perspektywy, po kilku miesiącach od powrotu do Polski, będę w stanie określić czego się tu nauczyłam. Jest tego tak dużo, tak dużo doświadczeń i nowych kontekstów, że nie jestem w stanie teraz wszystkiego przetrawić. Nasza wyprawa też nie ułatwia sprawy. Kiedy masz przed sobą do zwiedzenia cały kontynent, to czasami aż chcesz schować się pod kołdrę w przerażeniu. Dlatego nie każdy może być podróżnikiem. Potrzeba czasu, by przyzwyczaić się do tego, że świat, to nie tylko własne podwórko. W czasach gdy jeszcze parałam się poezją, zwykłam mówić, że nie jestem poetką przyrody, nie potrafię zachwycać się górami i jeziorami i tworzyć na ich cześć wzniosłych poematów. Podobnie jest ze zwiedzaniem. Ostatnio rozmawiałam z jedną nauczycielką, entuzjastką spływów kajakowych. Kiedy usłyszała, że będę podróżować głównie po miastach i nie zawitam do żadnego parku ani rezerwatu, była bardzo rozczarowana. Nasza trasa wynikła z konieczności, ale wcale nie żałuję, tego jaką formę przybrała. Dla mnie największą wartością podróży są Ludzie, których spotykam na swojej drodze. Oczywiście chciałabym zobaczyć wszystkie cuda przyrody jakie oferuje Ameryka, ale ta podróż skupia się na śledzeniu amerykańskiego snu, a jak inaczej zbadać ów sen niż przez interakcje ze śniącymi.

A na koniec trochę zdjęć z przedwyjazdowej codzienności. Kupiłam w końcu aparat Canon SX160is, także zdjęcia powinny być lepszej jakości:

Autobus chłopca
Autobus dziewczynki
Jednego dnia, cały wieczór przygotowywałam/yśmy wypieki na imprezę ogrodową w szkole dziewczynki.

Ciasteczka wyszły średnio dlatego zrobiłam co w mojej mocy by przynajmniej opakowanie przyciągnęło klientów. Nic innego nie robi tu 99% Amerykanów. Opakowanie jest wszystkim.;p

A to już scena rodzajowa z owej ogrodowej imprezy i znajome au pairki.

Od tygodnia prawie codziennie pada, ale udało się nam ukraść jeden słoneczny dzień i znów pojechałyśmy na plażę w Westport.



W końcu doszły nasze spersonalizowane gadżety podróżnicze. Za 17$ kupiłam kupon o wartości 70$ a wszystko razem (3tshirty, 2czapki i naklejki) kosztowały nas 27$. Zapraszam na stronę naszej wyprawy na fejsie. Link w zakładkach powyżej notki.

Ściany pełne wspomnień...

ogołociały. (jest takie słowo?)

Kolejny brawurowy spacer, tym razem po ulicy Kasi. Taką oto dekorację ujrzałyśmy przy jednym z domów. Tylko w Ameryce telewizja za darmo.

Polska flaga w środku lasu? Czemu nie. Jest graffiti jest flaga.

Naszym celem było dostanie się do prywatnego jeziora, do którego mają dostęp tylko okoliczne domy.

Sezon na szkolne imprezy czas zacząć. Kiedy chłopiec idzie na tzw. pool party, muszę iść z nim jako dodatkowa pomoc.

Przez 2h dzieci pływały w zimnie i deszczu! Tutaj zabobonem jest wierzyć, że kiedy organizm jest wychłodzony można złapać przeziębienie. Po 2h nie wytrzymałam i kazałam chłopcu wyłazić z wody mimo, że nauczyciele trzymali tam resztę dzieci jeszcze przez godzinę.
Testowanie funcji aparatu. Miniatury.

Lunch mojego hosta. Kanapka z szynką, musztardą i naleśnikiem. Ich planowanie zakupów leży na całej linii. Zawsze czegoś brakuje a raz na 6osobowy obiad zamówili średnią pizzę i talerz makaronu.

Powoli się pakuję. Tutaj próby pomniejszenia kurtki zimowej.

Zawsze chciałam mieć pudełko wspomnień.