Jako że następna notka (z Bostonu) będzie głównie fotorelacją, a teraz mam
trochę wolnego czasu, napiszę Wam co się działo u mnie w czasie ostatnich dni. Po
pierwsze zapisałam się w końcu do Norwalk Community College, na Pronunciation
Workshop (w ramach ESL-English Second Language courses). Od dawna planowałam się na coś takiego zapisać,
także, mimo że test umieścił mnie ponad poziomem ESL, postanowiłam “cofnąć” się
do tego kursu. Po pierwsze dlatego, że jeśli chodzi o wymowę, poziom studentów
nie jest taki ważny, a po drugie ENG 101 do którego mnie przydzielono kosztuje
ponad 1000$ i nie do końca spełnia moje oczekiwania. Za swój kurs zapłaciłam
399$, mam zajęcia 2 razy w tygodniu po 1h20min, jest to kurs niekredytowany (a
raczej tzw bledned) ale dostanę za niego 3 kredyty do wizy. Wielu z Was pewnie
niewiele to mówi, ale te informacje mogą się przydać przyszłym au pair.
Od ubiegłego tygodnia moje dzieciaczki chodzą do szkoły, co oznacza, że mam
większość dnia dla siebie. Swoją „wolność” postanowiłam zacząć od upiększania
mojego pokoju. Może wyda się to Wam niepotrzebne, skoro i tak za 10 miesięcy
mnie tu nie będzie i większości z tych rzeczy nie wezmę do Polski, ale
personalizacja miejsca w którym żyje jest dla mnie bardzo ważna. Także jestem
gotowa wydać na to pieniądze, tak jak wydaje pieniądze na ginger ale i nutellę.
Nigdy za bardzo nie lubiłam kupować tandetnych pamiątek z różnych miejsc, ale
chciałam mieć jakiś ślad po tym roku, dlatego będąc w Bostonie zaczęłam
kolekcję magnesów (zainspirowałam się tu autorką bloga „Z Gdyni blisko do San
Fransico”). No a jak kolekcja magnesów to trzeba było kupić tablicę co by te
magnesy przywiesić. Zawsze chciałam zrobić sobie wielki kolaż scapbookingowy
także i on powoli się tworzy. Tutaj w okolicy jest taka apteka/drogeria CVS
Pharmacy, gdzie można wywołać zdjęcia, jednak nie chcę przyklejać zdjęć ludzi
których zostawiłam w Polsce, bo wtedy mogę zacząć tęsknić.
W sobotę lało jak z cebra. Nie zważając jednak na tę iście angielską pogodę
wybrałam się do Ridgefield na festyn organizowany przez St.Mary’s church, czyli
kościół do którego zwykle chodzę na niedzielną mszę. Myślałam, że festyn będzie
mały, co najwyżej taka większa wyprzedaż garażowa. Jakież było moje zdziwienie,
kiedy okazało się, że „mała wyprzedaż garażowa” zajmuje wielką salę gimnastyczną
i drugie równie wielkie pomieszenie. Oprócz tego na polu (sic!) ustawione były
namioty z ławkami i jedzeniem. Trzeba było kupić bilety po dolarze, żeby potem
można było coś kupić na owych stoiskach. Kupiłam 23 książki za łączną kwotę 2,5
dolara (nie 25$, 2,5!), także nawet jeśli przewiezienie ich statkiem wyniesie
mnie 100$ i zajmie pół roku to było warto. Kto naprawdę kocha książki ten mnie
zrozumie. Co więcej, w Polsce bardzo ciężko jest dostać anglojęzyczne książki,
a jeśli nawet to ceny nie są zachęcające. (Znam przynajmniej dwie osoby które w
tym momencie baaardzo mi zazdroszczą, no w sumie jedną, Anko P, bo druga żyje w
błogiej nieświadomości hen w tysiącletniej budowli.) Kupiwszy książki
pojechałam do Starbukcsa spotkać się z nowopoznaną au pair, która mieszka
blisko mnie, po czym wróciłyśmy znów na festyn, tym razem by zatopić się w
otchłaniach biżuterii. Tak, wydałam 40 $, ale kupiłam rzeczy o wartości może
150$ lub większej. Od razu tu napiszę, że niektóre uprzywilejowane osoby mogą
się spodziewać darów w postaci elementów tej biżuty. Aczkolwiek na owe suweniry
muszą sobie zasłużyć długim a bolesnym czekaniem. Widzicie, opłacało się
przyjaźnić z Beatą mimo iż było to zajęcie żmudne i niewdzięczne.
Po południu pojechałam z Pauliną do polskiego kościoła w Stamford do
spowiedzi, trochę się stresowałyśmy, bo na stronie nie było napisane czy
spowiedź aby na pewno jest po polsku, ale nasze obawy okazały się płonne. Tak
też upłyną dzień i wieczór, który zakończył się babysittingiem, czyli wieczornym
pilnowaniem dzieci, żeby to rodzice mogli pójść na randkę. Tak otóż to, na
randkę. Doskonały pomysł, który zamierzam praktykować ze swoim przyszłym, acz nieznanym
jeszcze małżonkiem.
Całą zaś niedzielę spędziłam z Natalią, która, ku mej rozpaczy, wylatuje do
Polski już w środę. „Hangoutowałyśmy się” (;p) wszędzie gdzie popadło m.in. nad
jeziorkiem i na festiwalu w Danbury, gdzie to miałam okazję dotknąć węża i
pochodzić na szczudłach. Odwiedziłyśmy też „Dallar Shop”, gdzie odkryłam
cudowne „teacher’s supplies”, czyli różne fajne rzeczy ułatwiające i
uatrakcyjniające pracę nauczyciela, takie jak flashcards, nakrejki i różne
takie..zrobię zdjęcie to zobaczycie, ale po prostu super. Kupiłam też dużo
zabawek i słodyczy dla moich dzieciaczków w Polsce, także mogą się spodziewać
wielkiej paczki na Święta. Ach któż nie chciał mieć „cioci w Ameryce”.
3majcie się ciepło, całusy i skrobnijcie coś w komentarzach lub na fejsie, od razu mi "lekcej" na sercu!
|
teacher's supplies |
|
robiliśmy z dzieciaczkami babeczki |
|
Zabawa Jengą |
|
Piątkowy chillout, bo wyjątkowo zaczynałam później. Chłopczyk podarł gazetę na małe kawałeczki zanim zdążyłam ją dokładniej przeczytać. |
|
Plantain- coś jak banan ale niesłodki, używany jak warzywo |
|
Danbury |
|
Po prawej dough czyli placek drożdżowy, a po lewej cosie tajsko rajskie których nazw zapomniałam zapisać |
|
Mini rajd czyli park w Danbury |
|
Naprawdę, czułam się jak na corocznym jesiennym rajdzie ze szkoły |
|
Gadżety Halloweenowe w Dollar Shop |
|
Prezentacja szkoły tańca na rurze. Wymaga bardzo dużej sprawności fizycznej. Jest takowa w Warszawie, jakbyście się chcieli zapisać.;p |