wtorek, 16 września 2014

Wspominki cz. 2. czyli zdradzam największe sekrety ;) i rozmyślam zperspektywy roku


Naprawde niesamowitą rzeczą w byciu au pair było to, że stan wstępnej samotności zmusił mnie do wyjścia do ludzi. Pamiętam jak pisałam na facebookowych grupach au pair, czy ktoś chciałby się spotkać. Jestem introwertykiem i z natury czuję się niekomfortowo poznając nowych ludzi, czy prowadząc small talk. Jednak zawsze starałam sie (w sumie nadal to czynię) przezwyciężać swoją nieśmiałość na rzecz zadzierzgnięcia nowych wartościowych znajomości. Tak oto spędziłam kilka miłych wieczorów z kompletnie obcymi mi dziewczynami. Z nie wszystkimi kontakt przetrwał, ale bardzo miło wspominam te wypady do Buffalo Chicken Wings (na zdjęciu) czy na plażę w Norwalk/Stamford. Pobocznym, ale bardzo miłym skutkiem owych międzynarodowych znajomości jest możliwość darmowego przenocowania w Szwecji, Niemczech czy Szkocji.


Zdjęcia są chronologiczne a nie tematyczne, więc nie szukajcie logiki w tym szaleństwie. Oto Plecak z lekarstwami chłopca. Lekarstwa zajmowały 1/10 plecaka, ale tak się przyjęło, że bedac z chłopcem nosi się ów plecak (czesto ciężki a często przydatny, bo mieściło się w nim dużo innych rzeczy). Myślę, że teraz już mogę napisać, że mój kochany podopieczny cierpiał na padaczkę bezdrgawkową. Przy mnie na szczeście nigdy nie miał ataku, ale zostałam dokładnie przeszkolona na jego wypadek. Dodatkowo moje bliźniaki zachowywały się odrobinę inaczej niż inne dzieci, tak jakby o rok czy dwa młodziej, niż ich rówieśnicy i miały czasem problemy z zachowaniem norm czy relacji społecznych. Ale nie zamieniłabym ich na inne, bo były naprawde kochane. Czy się bałam takiej odpowiedzialności? Tak, zwłaszcza na początku, ale większy problem sprawiło mi niedostosowanie społeczne i wybuchy gniewu (nieczęste, ale przerażające) chłopca. Raz czy dwa musiałam wracać się po plecak będąc już bardzo daleko od domu no i nie mogłam się za bardzo oddalać (ok 40 min), kiedy dzieci były w szkole.
Simona, Sarah i Delphine, dziewczyny z mojej "paczki. Naprawdę miałam szczeście, że je spotkałam. Wiele razy po pracy jechałam do sąsiedniego miasteczka, siadywałyśmy w Starbucksie i popijając Pumpkin Spice Latte (jeśli była w ofercie;p) wyżaliwałyśmy się sobie w spracowane rękawy. To jest naprawdę potrzebne jeśli ma się taką pracę jak nasza. Pracę fajną, ale stresującą.
Informacja dla pana woźnego na campie moich dzieci.
Jeden z pierwszych wypadów do NYC. Eh to był czasy. I photobombujące nas małe czarne dziewczynki;)

Nie tak dawno była rocznica ataku na WTC, to pomnik na miejscu katastrofy.

Niesamowite w Nowym Yorku jest to, że to nie jest znowu takie młode miasto i w alejkach, czy za płotami, można jeszcze uchwycić jego dawny czar lub, jak w tym przypadku, duchy przeszłości.
Crazy days. Za każdym razem, kiedy wychodziłam "na miasto" z dziewczynami, spotykały nas niesamowite przygody. Owej nocy m.in zamknięto mój samochód w podziemnym parkingu i Delphine musiała wczołgać się pod bramę i go uwolnić.


Przez większośc czasu w naszym życiu było jednak bardzo spokojnie, żeby nie powiedziec nudno. Dlatego często robiłyśmy sobie pajama party, czy coś w tym rodzaju, żeby pogadać, zjeść B&J i Pringlesy i obejrzeć film.

Tęsknię za tym kubkiem;) za tostowanymi bajglami i goframi z nutellą i truskawkami też. Dobrze się więc składa, że hostka zaprosiła mnie do nich we wczorajszym mailu. Chętnie skorzystam, i zrobię sobie taką sentymentalną podróż. No, ale to pewnie za 2-3 lata, jak już coś odłożę.:) Jeśli chodzi o jedzenie, dużo osób pytało, czy przytyłam w Ameryce. Na początku wydawało mi się, że nie, ale w sumie jak teraz patrzę na zdjęcia zaraz po powrocie i na moją pucułowata twarz, to chyba jednak muszę przyznać, że ciągła jazda samochodem i jedzenie napakowane weglowodanami zrobiło swoje. Po roku moja waga się unormowała, teraz wyjeżdzam do Anglii i trochę obawiam się co będzie. W tym momencie chciałabym jeszcze wyjaśnić jedną sprawę. Nie wszyscy Amerykanie są grubi. Co więcej, da się jeść tak, by nie przytyć. Niestety jedzenie w Stanach jest bardzo drogie i tylko najbogatsi moga pozwolić sobie na kupowanie zdrowych produktów. Klasa średnia, nie mówiąc już o osobach zarabiających naprawdę mało, jest skazana na kurczaki napompowane hormonami, makarony i fastfoody. W Nowym Jorku rzeczywiście spotkałam kilku bardzo otyłych Amerykanów, ale zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby zarabiali więcej, nie mieliby tego problemu. Dlatego też obawiam się o moją wagę w Anglii, gdzie jest podobna sytuacj, a ja będę skazana na jedzenie Tesco Value Products. Cała nadzieja w tym, że będę dużo chodzić, ponieważ wszystko oddalone jest o 15-20 min od mojego mieszkania.


Wycieczka do Bostonu. W sumie byłam tam dwa razy. Podejrzewam, że strasznie wtedy przepłaciłyśmy, ale było to na samym początku, we wrześniu, kiedy jeszcze nie byłam zbyt dobra w ogarnianiu pieniędzy. Lubię to zdjęcie. Dama zawsze zachowuje pozory, nawet jeśli ma turban na głowie i rozwalone łóżko.;p

Kanapka z krabem. Nie stać nas było na jakiekolwiek inne danie z tym bostońskim specjałem. Nic specjalnego, smakuje jak skrzyżowanie krewetki i kurczaka.

Połowę życia w Ameryce spędziłam w samochodzie. Jestem tego pewna. Tu w drodze do Bostonu, popijając darmową kawę ze stacji benzynowej, słuchając zdecydowanie za głośnego radia i wygłupiając się z dziewczynami.


Red solo cups:) W środku Siann, z Irlandii, która dzieliła z nami pokój hostelowy. Podróżowała sama, więc tym łatwiej było nam ją przygarnąć. Zwiedzałyśmy razem Boston i nawet wybrałyśmy się na miasto wieczorem, ale nasze plany imprezowe spełzły na niczym, ponieważ nie miałyśmy paszportów, więc nie wpuszczono nas do żadnego klubu (Boston pod tym względem jest bardzo restrykcyjny, gorzej niż NYC). Tęsknię właśnie za tą spontanicznością zawierania nowych znajomości i prowadzenia small talk. W Polsce tego nie ma. Pamiętam jak inna byłam zaraz po powrocie. Powoli strząsałam z siebie resztki tej spontaniczności, życzliwości i szczerości, by z czasem na nowo zamknąć się w skorupie naszej mentalności. Nie wychylaj się, bo wyjdziesz na głupka...Nie zrozumcie mnie źle, jestem dumna z bycia Polką i kocham Polskę, rozumiem też, że taką mamy historię i nieco chłodniejsze usposobienie, ale czasem przybija mnie ta potencjalna wrogość. Może nawet nie wrogość, ale podejrzliwości...sama nie wiem jak to specyzować.

Te wszystkie podróże i przygody brzmią bardzo ekscytująco, ale jak każdy podróżnik wie, jest i szara rzeczywistość. Zmęczenie, wydatki i okazjonalne niedogadanie się z towarzyszami, to nieuniknione elementy każdej wyprawy. Warto jednak znosić niedogodności dla takich wspomnień. Z czasem człowiek uczy się lepiej organizować czas, wydatki i ostrożnie dobiera znajomych na co bardziej ekstremalne wyprawy. Mój travelling month z Kasią był idealny właśnie z tego względu, że od początku założyłyśmy, że nie zwiedzimy wszystkiego i nie mamy zamiaru się przemęczać i stresować. A tak idealnej towarzyszki podróży to już chyba nie znajdę.;) Lucky Paweł.


Z Natalią poznałyśmy się przez bloga, kilka miesięcy przed moim wyjazdem. Połączyła nas gorączka przedwyjazdowa i tzw aupairzm. Mimo że w Stanach spotkałyśmy się tylko raz to nasza znajomość przetrwała i nadal do siebie piszemy. Uwielbiam to w jak nieoczekiwany sposób zyskuje się nowych znajomych!:) No i jeszcze jedna rzecz, którą zawdzięczam byciu au pair.

Tym optymistycznym akcentem kończę drugą część wspominek. Jeszcze "many to come". Tutaj tylko przychodzi mi na myśl diametralna róznica pomiędzy typowymi cmentarzami amerykańskimi a tymi w Nowym Orleanie, czy Polsce. Większość nowoczesnych grobów ma płytę, i nic nie wystaje ponad powierzchnię, tak, że kosiarka może łatwo przejechać W Nowym Orleanie natomiast, cmentarz jest bardziej podobny do naszych starych cmentarzy. Z wyjątkiem tego, że w naszych nie straszy (hm...), nie chowają tam kapłanek woodoo i ludzie nie podpisują się na ich grobach i nie zostawiają tam ketchupów (odsyłam do zdjęć z Wyprawy na fb).


to be continued

niedziela, 14 września 2014

Wspominki cz 1. Nigdy nie publikowane zdjęcia z USA

Postanowiłam poorganizować moje zdjęcia z USA i oczywiście natrafiłam na okazy niepublikowane, które jednak są na tyle ciekawe, że chciałabym się nimi podzielić. Ponad dwa lata temu rozpoczęłam niesamowita przygode z Ameryką. Dopiero rok po jej zakończeniu tak naprawdę zaczęłam odczuwać co ona we mnie zmieniła. A jest tego co nieco...Ale nie smęce już czas na WSPOMINKI:)

Pierwszy lot. Pamiętam buzującą w żyłach adrenalinę.

Wszystko było nowe i warte sfotografowania. Nawet siedzenie na schodach i udawanie Blair.

Stan wiecznej adrenaliny;p

Pierwsze spojrzenie na "To Miasto" w świetle dnia

Dużo pierwszych razów. Tutaj pierwszy raz w metrze.

Zachwyt sklepem z zabawkami

I mistrzem Jodą

Bogactwo wielkość i szaleństwo, to słowa które definiowały Amerykę w moich oczach w tamtych beztroskich pierwszych dniach pobytu.

A tu już "utlimate' symbol bogactwa i Amerykańskiego Snu, po 3-4 miesiącach pracy było mnie na niego stać;)

Pierwszy posiłek w NYC to kanapka z Subwaywa

sobota, 17 sierpnia 2013

Wróciłam (zdjęcia z wyprawy)

Już miesiąc minął odkąd wróciłam z USA. Tyle się podczas tego miesiąca wydarzyło; dostałam się na UJ, znalazłam mieszkanie itp. Moje życie idzie naprzód. Nie żałuję, że wróciłam, nie tęsknię za Ameryką. Nie odczuwam też jakiegoś wielkiego szoku kulturowego za to rozkoszuję się polskim jedzenie. Próbuję też ogarnąć zdjęcia i pamiątki. Z początkowego pomysłu, żeby wszystkie pamiątki poupinać wokół mapy i powiesić na ścianie zrezygnowałam. Rzeczywiście oprawię sobie mapę z trasą wyprawy, ale resztę pamiątek umieszczę w scrapbookingowym albumie. Jak skończę to pewnie się pochwalę. Póki co zapraszam do oglądania zdjęć z wyprawy na facebooku (nie trzeba być zalogowanym):


Na zachętę trochę zdjęć z 1, 2 i 3 dnia, więcej na fb.



Alcatraz




środa, 19 czerwca 2013

I'm coming home, I'm coming home, tell the world I'm coming...

Niewinna i niepewna niczym Daisy Miller tudzież Southern Belle ;p?

To zdjęcie zostało zrobione, kiedy ostatni raz widziałam się z rodzicami. Od tego czasu minęło 360 dni. Piszę tę krótką (to się okaże) notkę i słucham powyższej piosenki. Do końca pracy zostało niecałe 3 dni, ale akurat w tym tygodniu dzieci mają tylko połowę dnia w szkole. Dlatego mam na wszystko strasznie mało czasu. Czasu nie mam nawet na długie zdania.;p Chciałam jednak napisać jedną z ostatnich notek. Planowanie naszej wyprawy posuwa się naprzód, choć bardzo powoli. Oglądałam wczoraj stare vlogi, byłam strasznie podekscytowana na początku. W porównaniu, teraz jawię się sobie jako stary zblazowany cynik. Strasznie (sic!) się cieszę, że wracam do Polski i jak nie mogę zasnąć (zawsze), powtarzam sobie listę rzeczy które zjem jak przyjadę. Za wcześnie jeszcze na przemyślane opinie o Hameryce, może kiedyś znajdą swoje ujście na papierze lub ekranie. Nigdy nie byłam jakoś specjalnie zakochana w USA, teraz natomiast jestem na etapie rozczarowania moralną degrengoladą jaka mnie otacza. No, ale może mi przejdzie i po kilku miesiącach uda mi się sklecic w miarę sprawiedliwą opinię o Wuju Samie. Zresztą, czeka mnie 20 dniowa pogoń w poszukiwaniu Amerykańskiego Snu, to tez powinno przynieść jakieś przemyślenia. Także, nie żegnam się jeszcze z blogiem, śledźcie nas na stronie wyprawy na fejsie a na razie "off I go" przemierzać Hamerykę i do zobaczenia!

A po roku, czy wyglądam jak Cyniczny Zblazowany Starzec...?

Nigdy!:p

piątek, 14 czerwca 2013

Mount Fuji- kuchnia Hibachi, czyli kolacja pożegnalna z host rodziną.

Wczoraj rodzinka zabrała mnie na pożegnalną kolację. Wyjeżdżam dopiero za 10 dni, ale teraz mamy tak napięty grafik, że później nie dało się tego wcisnąć. Naprawdę się postarali, muszę przyznać, i choć jechaliśmy ponad godzinę w strugach deszczu wystrojeni jak na wesele, to było warto. Japońska kuchnia Hibachi polega na tym, z tego co mi powiedziano, że kucharz przygotowuje jedzenie przed tobą na specjalnym piecu (czy jakkolwiek się to nazywa). Nasz japoński kucharz był prześmieszny, śpiewał jakieś piosenki, żonglował jajkami i podpalał wulkan zrobiony z krążków cebuli. Jedzenie było bardzo smaczne i było go megadużo (oczywiście to, co zostało wzięliśmy do domu- zwyczaj, którego będzie mi brakować w Polsce). Chyba drugi raz przy hostach zamówiłam wino, bo bardzo polecali śliwkowe. I oczywiście japoński kelner głowił się przez 5 min nad moim europejskim dowodem (u nich najpierw jest miesiąc a potem dzień, więc chyba wg niego urodziłam się dnia 4, miesiąca 30). Musze przyznać, że kieliszeczek owego złotego trunku znacznie poprawił jakość mego angielskiego, także szprechałam swobodnie nawet z miłą parą siedzącą przy naszym stoliku (siedzi się przy 8 osobowych stołach a w środku jest ten blat) oraz uczyłam hostkę jak wymawia się "siokled a gwin" (czekolada i wino po walijsku). Na koniec, mimo, że moje urodziny były 2 miesiące temu, hości zamówili Japończyka w ogromnej głowie smoka, który iście "bydlęcym" głosem odśpiewał "Happy Birthday" i wręczono mi kawałek ananasa i świeczkę. A na deser host zaproponował, żebym zamówiła lody o smaku zielonej herbaty, które były przepyszne. Także ogólnie, zwyczajem mego życia, mimo że nie spodziewałam się niczego dobrego po owej eskapadzie, wyszła ona zaskakująco świetnie. Pod koniec dzieci były strasznie zmęczone, więc, znów w strugach deszczu, około północy, wróciliśmy do domu.


Siocled a Gwin :)





środa, 12 czerwca 2013

Niepewne nastroje przedwyjazdowe

13 dni do wyprawy a miesiąc do powrotu do Polski. Kilka dni temu miałam kryzys z którego teraz się wygrzebuję i zaczynam działać. Najwyższy czas, w końcu jest tyle do planowania i rezerwowania. Nie chcę zostać w Ameryce, absolutnie nie, ale, jak to mi się przytrafia co kilka lat, znów przychodzi czas przejścia i rozdroża, gdzie nic nie jest pewne. Życie au pair jest  mimo wszystko bardzo bezpieczne. Mam co jeść, mam gdzie mieszkać, mam stały dochód, do którego bardzo się przyzwyczaiłam...A po powrocie czeka mnie, zdawanie na studia i niepewność, czy dostanę się tam gdzie chcę, szukanie mieszkania, szukanie pracy, nauka. Nie mogę się tego wszystkiego doczekać, a jednocześnie mnie to przeraża. 

Jeśli chodzi o ogrom doświadczeń jakie ten mijający rok ze sobą przyniósł, to nie mogę ich ogarnąć, będąc jeszcze uwikłaną w ciąg wydarzeń. Myślę, że dopiero z perspektywy, po kilku miesiącach od powrotu do Polski, będę w stanie określić czego się tu nauczyłam. Jest tego tak dużo, tak dużo doświadczeń i nowych kontekstów, że nie jestem w stanie teraz wszystkiego przetrawić. Nasza wyprawa też nie ułatwia sprawy. Kiedy masz przed sobą do zwiedzenia cały kontynent, to czasami aż chcesz schować się pod kołdrę w przerażeniu. Dlatego nie każdy może być podróżnikiem. Potrzeba czasu, by przyzwyczaić się do tego, że świat, to nie tylko własne podwórko. W czasach gdy jeszcze parałam się poezją, zwykłam mówić, że nie jestem poetką przyrody, nie potrafię zachwycać się górami i jeziorami i tworzyć na ich cześć wzniosłych poematów. Podobnie jest ze zwiedzaniem. Ostatnio rozmawiałam z jedną nauczycielką, entuzjastką spływów kajakowych. Kiedy usłyszała, że będę podróżować głównie po miastach i nie zawitam do żadnego parku ani rezerwatu, była bardzo rozczarowana. Nasza trasa wynikła z konieczności, ale wcale nie żałuję, tego jaką formę przybrała. Dla mnie największą wartością podróży są Ludzie, których spotykam na swojej drodze. Oczywiście chciałabym zobaczyć wszystkie cuda przyrody jakie oferuje Ameryka, ale ta podróż skupia się na śledzeniu amerykańskiego snu, a jak inaczej zbadać ów sen niż przez interakcje ze śniącymi.

A na koniec trochę zdjęć z przedwyjazdowej codzienności. Kupiłam w końcu aparat Canon SX160is, także zdjęcia powinny być lepszej jakości:

Autobus chłopca
Autobus dziewczynki
Jednego dnia, cały wieczór przygotowywałam/yśmy wypieki na imprezę ogrodową w szkole dziewczynki.

Ciasteczka wyszły średnio dlatego zrobiłam co w mojej mocy by przynajmniej opakowanie przyciągnęło klientów. Nic innego nie robi tu 99% Amerykanów. Opakowanie jest wszystkim.;p

A to już scena rodzajowa z owej ogrodowej imprezy i znajome au pairki.

Od tygodnia prawie codziennie pada, ale udało się nam ukraść jeden słoneczny dzień i znów pojechałyśmy na plażę w Westport.



W końcu doszły nasze spersonalizowane gadżety podróżnicze. Za 17$ kupiłam kupon o wartości 70$ a wszystko razem (3tshirty, 2czapki i naklejki) kosztowały nas 27$. Zapraszam na stronę naszej wyprawy na fejsie. Link w zakładkach powyżej notki.

Ściany pełne wspomnień...

ogołociały. (jest takie słowo?)

Kolejny brawurowy spacer, tym razem po ulicy Kasi. Taką oto dekorację ujrzałyśmy przy jednym z domów. Tylko w Ameryce telewizja za darmo.

Polska flaga w środku lasu? Czemu nie. Jest graffiti jest flaga.

Naszym celem było dostanie się do prywatnego jeziora, do którego mają dostęp tylko okoliczne domy.

Sezon na szkolne imprezy czas zacząć. Kiedy chłopiec idzie na tzw. pool party, muszę iść z nim jako dodatkowa pomoc.

Przez 2h dzieci pływały w zimnie i deszczu! Tutaj zabobonem jest wierzyć, że kiedy organizm jest wychłodzony można złapać przeziębienie. Po 2h nie wytrzymałam i kazałam chłopcu wyłazić z wody mimo, że nauczyciele trzymali tam resztę dzieci jeszcze przez godzinę.
Testowanie funcji aparatu. Miniatury.

Lunch mojego hosta. Kanapka z szynką, musztardą i naleśnikiem. Ich planowanie zakupów leży na całej linii. Zawsze czegoś brakuje a raz na 6osobowy obiad zamówili średnią pizzę i talerz makaronu.

Powoli się pakuję. Tutaj próby pomniejszenia kurtki zimowej.

Zawsze chciałam mieć pudełko wspomnień.